ein moment jak powiedziała wróżka do Hitlera kiedy się ją pytał czy długo pożyje. i ein moment mam na napisanie tej notki. w sumie miałem nie pisać czas jakiś, ale jakoś tak się złozyło, że wstałem rano, rozglądłem się po pokoju akademickim i do jedzenia dostrzegłem jedynie resztki chlebusiowych okruszków. zadumałem się co jest ważniejsze: nauka czy jedzenie, jedzenie czy nauka. i doszedłem do słusznego wniosku, że nauka. po czym podyrdałem do jakiegoś supermarketu, bo jak mam tracić czas na zakupy, to przynajmniej w sklepie, w którym wszystko kupię. to co tam zobaczyłem, to juz przekracza wszelakie granice zdrowego rozsądku.
na hali mięsnej ruch jak w godzinach szczytu. zdaję się, że jakieś nowe ochłapy rzucili w promocji, bo kobieciny (i nie tylko) tylko furgotały koszykami i zerkały spod wąsa kto im chce ten boczek czy podwawelską świsnąć. warzywa to samo. owoce też. co jest?! napoje. o! tu jest spokojniej. grupki studentów krążą po stoiskach przebierając w co tańszych browarach. a ja ma sesję!! pieczywko. wreszcie! zakupiłem co chciałem i idem na nabiał. doszedłem z trudem, bo w międzyczasie jakaś kobiecina wzięła mnie na cel koszyka i niemal zatratowała w pogoni za promocją bluzeczek za pinć pińdziesiont. masło. gdzie jest masło. jest, to jedziem po makaron i ryż jakiś. chwile przebierania w rodzajach i już mam "sześdź świeżych jaj" i coś sypkiego w torebkach. jeszcze wskoczyłem po cynamon (bo też zabrakło) i nieco cukru, bo zabrakło już dawno i słodziłem miodem. w sumie nie swoje napitki, bo ja nie słodzę z zasady. jeszcze w sumie coś tam dokupiłem przeciskając się do kasy. co to było już nie pamiętam dokładnie. chyba jakiś izotonik do picia, bo podobno działa(jakoś jeszcze nie zadziałał). tak oto zakończył się mój pierwszy raz w pobliskim supermarkecie.
wracając przechodziłem koło uczelni i wskoczyłem obaczyć na neta. i dlatego piszę. a teraz wracam pitrasić jakieś jedzonko z tego, czego jeszcze nie zjadłem/wypiłem po drodze. chyba, makaron, ryż, masło i cynamon zostały:) i cukier. cukier został!